Tytuł: Diabeł i tabliczka czekolady
Autor: Paweł Piotr Reszka
Opis

Spektakl dla widzów +15


Dziewica konsekrowana, hodowca lwów z Wojciechowa, pięciokrotna dzieciobójczyni, niepełnosprawni z  domu opieki, którzy domagają się uznania ich potrzeb seksualnych, nastolatki nawiedzone przez diabła, homoseksualista, który rozpaczliwie pragnie wyleczyć się ze swojej orientacji – bohaterowie reportaży Pawła Piotra Reszki układają się w barwną plejadę postaci, w obraz Polski magicznej, zabobonnej i pełnej wewnętrznych sprzeczności. Tutaj młoda dziewczyna poślubia Jezusa Chrystusa, przystojnego mężczyznę z długimi włosami, ksiądz leczy gejów metodą „misiaczków”, namiętnych przytuleń, a w przerażającym, skrajnym przypadku Joli K., kobieta radzi sobie z niechcianą ciążą mordując kolejno pięcioro swoich dzieci. Gdzieś w tle majaczy historia Żydów na Lubelszczyźnie, zbiorowy grób w Rechcie, na którym obecny gospodarz wybudował podjazd do garażu, i lęk przed ostracyzmem dzieci i wnuków tych, którzy Żydom w czasie wojny pomagali. Za każdym, nawet najkrótszym i najbardziej błahym tekstem Reszki kryje się społeczny problem, ale to zawsze bohater, człowiek jest na pierwszym miejscu. I to w moim odczuciu stanowi o atrakcyjności jego tekstów dla teatru.

 

Bohaterowie reportaży Pawła Piotra Reszki stanowią swoisty margines społeczny. Niezależnie od tego, czy odsiadują wyrok w więzieniu, czy trwają w dziewictwie poświęconym bogu, jak niespełna trzysta dziewic konsekrowanych w Polsce, czy też oddają krew, żeby przynieść ośmiorgu dzieci czekoladę i zarobić trzydzieści sześć złotych zwrotu kosztów dojazdu, jak Stanisław Jaworski z Holeszowa – stanowią pewien wyjątek, osobliwe zjawisko, są mniejszością. Nie dowiedzielibyśmy się o nich, gdyby nie teksty autora. Nie usłyszelibyśmy ich głosu. W dzisiejszych czasach, kiedy coraz częściej poddawane są w wątpliwość wartości liberalnej demokracji, kiedy coraz częściej słyszymy, że „tego chce większość”, a coraz rzadziej pamiętamy, że siłą demokracji jest ochrona praw mniejszości – ten gest autora wydaje mi się szczególnie cenny i ważny.

 

Paweł Piotr Reszka pokazuje nam „małych” ludzi – małych nie ze względu na swoje przymioty, małych bo wypchniętych na margines, wyśmiewanych, ignorowanych, wyszydzanych, niekiedy znienawidzonych. Patrzy na nich ze szczególną mieszanką ciętego humoru i dystansu, ale przede wszystkim –  empatii. I ten gest autora próbujemy przenieść na deski teatru. W kameralnej i demokratycznej przestrzeni, zacierając tradycyjny podział na widownię, scenę i scenografię, próbujemy zrealizować to najbardziej podstawowe, najprostsze, a zarazem najtrudniejsze zadanie: wzbudzić empatię widza, choćby na chwilę postawić go na miejscu postaci. Na ile współodczuwania nas stać? I czy potrafimy na czas trwania spektaklu stworzyć razem, widzowie i aktorzy, otwartą, empatyczną wspólnotę?

 

Kuba Kowalski

 

Informujemy, że miejsca są nienumerowane. Widzowie siedzą na scenie.

Marta Ledwoń w dublurze z Edytą Ostojak ( od 19.04.2018r.).

 

Patronat medialny:

 

Informacje
Prapremiera 31 marca 2017 r.
Czas trwania: 110 minut
Liczba przerw: brak
Realizatorzy
REŻYSERIA I ADAPTACJA: Kuba Kowalski
ADAPTACJA I DRAMATURGIA: Julia Holewińska
SCENOGRAFIA I KOSTIUMY: Agata Skwarczyńska
MUZYKA: Radek Duda
RUCH SCENICZNY: Katarzyna Chmielewska
REŻYSERIA ŚWIATEŁ: Damian Pawella
Obsada
Galeria
Filmy
/
Recenzje

Wywiad z reżyserem Kubą Kowalskim

Rozmawia młodzież z grupy „Loża” działającej w Teatrze Osterwy w Lublinie

 

 

Przemek Bieniek: Za chwilę minie 10 lat od Twojego debiutu reżyserskiego. Jednak reżyseria nie była Twoim pierwszym wyborem po maturze, zdecydowałeś się studiować sinologię. Dlaczego wybrałeś akurat ten kierunek?

 

Kuba Kowalski: Wiedziałem już na początku liceum, że chciałbym się zająć reżyserią, nie wiedziałem tylko, czy filmową, czy teatralną. Wiedziałem też, że ani na filmową, ani na teatralną raczej po maturze się nie dostanę, że wymagane są inne studia, niekoniecznie ukończone, jakieś wykształcenie, pewna dojrzałość. A dlaczego akurat sinologia? Fascynował mnie Daleki Wschód, bardzo chciałem wyjechać daleko, a wiedziałem, że na sinologii są stypendia, roczne wyjazdy do Chin. Chciałem wykatapultować się na jakiś czas i zobaczyć inny świat.

 

Przemek Bieniek: Najpierw studiowałeś w Warszawie, a następnie w National Taiwan Normal University w Tajpej na Tajwanie.

 

Kuba Kowalski: Tak, jest tam centrum nauczania języka chińskiego dla studentów z całego świata, byłem tam na rocznym stypendium.

 

Ola Kamińska: Po sinologii poszedłeś na reżyserię, dlaczego?

 

Kuba Kowalski: Od kiedy pamiętam chciałem. Moi rodzice są aktorami, jestem z takiego domu, w którym teatr czy film był obecny od początku. Miałem takie momenty w życiu, kiedy chodziłem dużo do teatru, ale były też lata, na przykład okres studiów na sinologii jeszcze w Warszawie, że kompletnie się od teatru odciąłem. Ale gdzieś tam z tyłu głowy reżyseria zawsze mnie interesowała, opowiadanie historii i stwarzanie rzeczywistości. Pociągał mnie film, byłem na warsztatach filmowych na Tajwanie, u Hou Hsiao-hsiena - znanego tajwańskiego reżysera, który w Europie ma już swoją renomę, był zapraszany na festiwale do Cannes, do Wenecji. Te warsztaty trwały 4-5 miesięcy i kończyły się realizacją krótkometrażowego filmu. To też było bardzo ciekawe, ale bardziej interesował mnie bezpośredni kontakt z żywym człowiekiem w teatrze, podczas gdy film zakłada od początku filtr, jakim jest kamera. Bezpośrednia praca z aktorem i pokazywanie go w planie żywym, a nie na taśmie, wydawało mi się ciekawsze.

 

Ola Kamińska: Masz jakieś doświadczenia aktorskie?

 

Kuba Kowalski: Jakieś szkolne, ze szkoły średniej, ale nic poważnego. Wiem od rodziców, że chciałem być aktorem, jak byłem bardzo mały, ale później nie miałem takich ambicji. W niektórych krajach europejskich jest taka tradycja, na przykład we Francji, że większość reżyserów teatralnych nie kończy reżyserii, są to po prostu przekwalifikowani aktorzy. Zdaje się, że w Rosji w akademii teatralnej aktorzy i reżyserzy mają zajęcia razem, dopiero w pewnym momencie rozdzielają się na specjalizacje. U nas jest tak, jak w Niemczech, że się wybiera kierunek studiów i w zasadzie reżyserzy nie mają doświadczeń aktorskich. W szkole teatralnej dla reżyserów są jedynie zajęcia z elementarnych zadań aktorskich. Nie występowałem nigdy w przedstawieniu, innym niż egzamin w szkole teatralnej.

 

Julia Buglińska: Studiowałeś na krakowskiej PWST. Dlaczego nie na Akademii Teatralnej w Warszawie?

 

Kuba Kowalski: Złożyłem papiery w Warszawie i w Krakowie, pierwsze były egzaminy na PWST, dostałem się, więc nie podszedłem do egzaminu w Warszawie z tej prostej przyczyny, że ta szkoła miała po prostu reputację o wiele gorszej szkoły, jeśli chodzi o reżyserię.

 

Julia Buglińska: Jak wyglądał twój egzamin na studia?

 

Kuba Kowalski: Na początku składa się egzemplarz reżyserski dramatu, niektórzy od razu robią adaptację powieści czy nawet adaptację jakiegoś scenariusza filmowego, inni piszą własny tekst. Egzemplarz reżyserski powinien zawierać tekst sztuki, wytłumaczenie na czym ta inscenizacja miałaby polegać, opis funkcji poszczególnych scen w spektaklu, projekt scenografii i kostiumów, może być też płyta z muzyką. To jest pierwszy etap. Komisja wybiera egzemplarze, których broni się następnie w drugim etapie. Ci, którzy przechodzą do kolejnego etapu, muszą wyreżyserować scenę ze swojego egzemplarza. To jest najważniejszy etap egzaminu. Scenę przygotowuje się ze studentami aktorstwa w kilka dni, pokazuje przed komisją, a później ją się broni. Na ostatnim etapie, gdzie zostaje mniej niż dziesięć osób, a przyjmuje się zazwyczaj cztery - pięć, jest egzamin z wiedzy teoretycznej (historii teatru, historii dramatu, historii sztuki, filozofii, muzyki), który chyba nie jest najważniejszy, ale jest okazją do tego, żeby przyjrzeć się kandydatom, jeszcze raz zapytać o te sceny. Tak było kiedy ja zdawałem, być może teraz jest inaczej.

 

Julia Buglińska: Jak wspominasz cały okres studiów?

 

Kuba Kowalski: Z czasem coraz lepiej, chociaż pamiętam że jak skończyłem studia, to bardzo chciałem już wyjechać z Krakowa. Oczywiście są fajne rzeczy w okresie studenckim, Kraków to fajne miasto, jest nieduży, wszyscy mieszkają stosunkowo blisko siebie, kwitnie życie towarzyskie, aczkolwiek życie towarzyskie w moim przypadku ograniczało się wyłącznie do studentów PWST, obracaliśmy się w zamkniętej grupie ludzi. Przede wszystkim jest dużo pracy, są to bardzo intensywne studia. Kraków wspominam fajnie, jednak uczelnie artystyczne nie są przyjemne, na reżyserii jest kilka osób, wszyscy chcą udowodnić jacy są osobni, inni, wyjątkowi. Reżyserzy nie myślą zespołowo, to też nie sprzyja szczególnej serdeczności między studentami. Szkoła jest dość ostra, wszystko zależy oczywiście od pedagoga, ale są tacy, którzy uważają, że studenta trzeba przeczołgać, stawiać go w trudnych sytuacjach, pedagodzy bywają brutalni. Nie wspominam szkoły teatralnej jako sielanki czy też cudownego okresu w moim życiu. Trafiłem do szkoły za wcześnie, gdybym poszedł tam trochę później pewnie byłoby lepiej, bo nie do końca jeszcze, będąc w szkole, zdawałem sobie sprawę z tego, co robię, co bym chciał robić. Trochę czasu zajęło mi już po studiach, żeby odpowiedzieć sobie na takie pytania, jak: „Co chcę robić?” czy „Co mnie naprawdę interesuje?”.

 

Julia Buglńska: A w czasie studiów miałeś jakiś przełomowy moment czy momenty?

 

Kuba Kowalski: Na pewno takim przełomowym momentem, który mi najwięcej dał, były najpierw zajęcia z Krystianem Lupą, a później asystentura u niego. Byłem asystentem przy „Zaratustrze” według Nietzschego, który może nie był najbardziej udanym spektaklem Lupy, ale praca była niezwykle ciekawa i chyba najwięcej się wtedy nauczyłem. Lupa nie uczył warsztatu, narzędzi, tylko szukania w sobie, szukania w aktorze, przekonania, że każdy aktor tak naprawdę ma w sobie wszystko, całą paletę, tylko chodzi o to, żeby umiejętnie to z niego wyciągnąć, odebrać jakby to był poród. To było inspirujące i najwięcej mi dało. Najwięcej mnie to nauczyło. 

Przemek Bieniek: Zadebiutowałeś „Niepokojami wychowanka Törlessa” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że Twój debiut nie został dobrze przyjęty.

Kuba Kowalski: Z perspektywy czasu myślę, że on był chyba najmniej udanym, najbardziej nieopanowany spektaklem, który zrobiłem. W moim odczuciu teatr powstaje z porozumienia aktorów i reżysera, a to się po prostu nie zadziało. Porwałem się na bardzo trudny materiał, na adaptację, którą pisałem sam. Ta adaptacja nie była najlepsza, była za to bardzo wymagająca wobec aktorów, których nie umiałem wyreżyserować, a oni z kolei byli młodzi i nie do końca potrafili to dźwignąć. I tak żeśmy się z tym męczyli. Myślę, że było widać, że mam pomysł na inscenizację tej powieści, ale spektakl był pęknięty, niepełny, nieudany. Byłem z niego niezadowolony, nie miałem poczucia, że jest mój.

 

Przemek Bieniek: A jak sobie poradziłeś po takim niepowodzeniu?

 

Kuba Kowalski: Miałem depresję. To był moment, w którym chciałem się wycofać z reżyserowania. Ktoś napisał w recenzji, że w ogóle nie powinienem reżyserować. Miałem wtedy 26-27 lat i nie miałem wyrobionego pancerza, więc jak czytałem taki komunikat w gazecie, że nie powinienem się tym zajmować, to brałem go sobie do serca. Natomiast z drugiej strony spektakl cieszył się zainteresowaniem, dlatego że dotykał homoseksualizmu, a to zawsze w Polsce przyciąga uwagę, niezależnie od rezultatu artystycznego. A poza tym może spektakl nie był aż tak nieudany, ponieważ dostałem po nim dość dużo propozycji. Ale czułem się słaby, w ogóle nie wiedziałem co chcę robić dalej. Minął rok, byłem w międzyczasie dramaturgiem w Teatrze Rozmaitości, przy „Hamlecie” w reżyserii Daniela Kramera. Nie doszło do premiery, dyrektor Grzegorz Jarzyna zdjął go na etapie prób generalnych. Cała ta sytuacja była dla mnie ciekawym doświadczeniem. A potem zacząłem powoli robić swoje rzeczy.  

 

Maja Smyk: Czyli powoli się odbudowałeś. 

 

Kuba Kowalski: Tak. 

Maja Smyk: W twoich pracach widać duży kontrast. Brałeś na warsztat zarówno teksty klasyczne, jak i współczesne. Z jednej strony „Życie jest snem”, „Pani Bovary” czy „Wichrowe wzgórza”, z drugiej na przykład „Ciała obce” czy „Stephanie Moles dziś rano zabiła swojego męża, a potem odpiłowała mu prawą dłoń”. Czym się kierujesz przy wyborze tekstu? Czy to jest tak, że jak tekst do ciebie przemawia to starasz się go adaptować na scenę?

Kuba Kowalski: Chyba tak. Staram się też za każdym razem robić coś innego. Przez ostatnie parę lat zrobiłem sporo adaptacji obszernych powieści, dużych inscenizacji. Ostatnio „Zachodnie wybrzeże” w Kielcach było już mniejszą formą, lubelski „Diabeł…” też będzie skromniejszy i krótszy. Co mnie cieszy, bo mam ochotę zrobić coś inaczej. Zazwyczaj powieść czy film, który adaptuje mają w sobie coś, co mi się wydaje ciekawe i zazwyczaj robię kolejną rzecz w reakcji na to, co powstało wcześniej. Jest chęć zrobienia czegoś zupełnie innego albo poszukania jakiejś innej formy. Ale oczywiście bywa różnie. „Stephanie Moles...” narodziła się ze spotkania z Anią Smołowik. Chciałem zrobić z nią monodram. Dostałem wtedy pulę różnych tekstów, a ten był po prostu najciekawszy. Był to wybór tekstu pod aktorkę, a mniej spotkanie z autorem, z literaturą, chodziło przede wszystkim o wykorzystanie potencjału Ani.  

 

Maja Smyk: Czemu nie zdecydowałeś się wyreżyserować nic z literatury chińskiej? 

 

Kuba Kowalski: Właśnie nie wiem, cholera. Może powinienem to zrobić.  

 

Maja Smyk: A odnajdujesz jakieś motywy chińskie w swoich pracach, czy w ogóle się tym nie sugerujesz?

 

Kuba Kowalski: Nie bardzo. Lubię jeździć do Chin. Swego czasu robiłem jakieś tłumaczenia z chińskiego, byłem też jako tłumacz z teatrem w Chinach, z „Poskromieniem złośnicy” Krzysztofa Warlikowskiego. To było rzeczywiście połączenie teatru z sinologią. Przede wszystkim sinologia  poszerzyła moje horyzonty. Pokazała mi, że tak wiele rzeczy, które nam się tu wydają naturalne i oczywiste, dotyczących obyczajów, religii, seksualności, są tak naprawdę kulturowe i umowne. Dużo czytam współczesnej literatury chińskiej, zajmowałem się kinem i literaturą chińską i tajwańską, ale szczerze mówiąc nic mi nie przyszło do głowy jako materiał do teatru. Może dlatego, że nie umiem i nie lubię robić folkloru w teatrze, a wykorzystywanie egzotyki wydaje mi się kiczowate.

 

Przemek Bieniek: O co walczysz? Czy masz swoją teatralną misję?

 

Kuba Kowalski: To dobre pytanie, teraz, przy tworzeniu „Diabła i tabliczki czekolady”. O tym można by bardzo długo rozmawiać… Staram się zrobić spektakl. Po „Klątwie” Olivera Frljića w Teatrze Powszechnym wszyscy zastanawiają się po co się robi teatr. On to ciekawie określił – dla niego jest pierwszy akt, czyli to, co się dzieje w teatrze, i drugi akt, czyli wydarzenia pod teatrem, w mediach, w polityce, w życiu społecznym. Ja nie myślę tak dużo o drugim akcie, skupiam się raczej na pierwszym, tym, co spektakl zrobi z widzami. Dla mnie podstawą jest dialog i komunikacja, staram się robić rzeczy, które zadają dobre pytania i pokazywać sprzeczności tak, by było miejsce na refleksje widza, pytanie, zgodę lub jej brak. Nie robię spektakli, żeby wbić coś ludziom do głowy lub zawalczyć o jakąś sprawę – chociaż sztuka jest dla mnie zawsze na swój sposób polityczna. W „Diable i tabliczce czekolady” przedstawiona jest cała paleta problemów społecznych. Jest w nich zawarty pewien obraz świata, ale staramy się nie tyle nawoływać odbiorców do skorygowania swoich przekonań, co spotkać ich z człowiekiem, z jego bolączkami, jego cierpieniem, bez szantażu emocjonalnego, za to z jego złożonością. Poruszamy temat religijności i dziewic konsekrowanych, ludzi niepełnosprawnych, którzy domagają się dostępu do Internetu, by móc przeglądać strony pornograficzne, naszego antysemityzmu, mniej lub bardziej utajonego, leczenia homoseksualistów, które w Lublinie wciąż ma miejsce. Sam wybór tematów już świadczy o pewnym światopoglądzie, ale przy każdej scenie chcemy pokazać autentyczność  i złożoność bohaterów, bo taką Paweł P. Reszka [autor zbioru reportaży „Diabeł i tabliczka czekolady” – przypis redakcji] ma wrażliwość – zajmuje się nie tyle opisywaniem zjawisk społecznych, ale pisaniem o ludziach, których potrafi odnaleźć i skłonić do szczerego mówienia o sobie. Trochę się z nich śmieje, ale nigdy nie kpi, zawsze jest blisko nich. To też staramy się zrobić w tym przedstawieniu.

 

Natalia Dziedzic: Po 10 latach pracy w teatrze masz już spore doświadczenie, na pewno wyrobiłeś sobie charakterystyczny sposób pracy. Jakim jesteś reżyserem?

 

Kuba Kowalski: O to trzeba by zapytać aktorów… Nikt nie wie, jak reżyserować – to tak jak z aktorami, mają ustawione głosy, warsztat lepszy lub gorszy, ale aktorstwo ostatecznie jest kwestią wrażliwości, otwartości, wyobraźni, odwagi, potrzeby ekshibicjonizmu. Zazwyczaj wychodzę od tekstu – czy to jest adaptacja filmu, czy ogromna, precyzyjnie rozpisana adaptacja powieści, jak w przypadku „Pani Bovary”, gdzie w trakcie prób wprowadzaliśmy mało zmian, tekst przyjechał wypieszczony i przemyślany. Tym razem, w „Diable i tabliczce czekolady”, cały czas coś się zmienia, niektóre sceny przepisujemy od zera. Aktorzy improwizują na przygotowanym tekście, im więcej, tym lepiej, jeżeli okazują się bezradni, to często znaczy, że tekst nie niesie, nie otwiera czy inspiruje. Skupiam się na pracy z aktorami, pewnie to oczywiste, ale dopóki oni nie złapią sceny, to nie ustawię muzyki czy obrazka. Robię bardzo aktorski teatr. Staram się nie powtarzać w kolejnych spektaklach i wciąż rozwijać. Często się łapię na tym, że wybieram drogę na skróty, łatwo wyobrażam sobie efekt i jestem niezadowolony, próbuję coś zmienić, np. gdy aktorzy czują się wygodnie, rozsiadają się, próbuję to odwrócić, zniszczyć im to, podważyć. Staram się postawić siebie poza strefą komfortu. Czymś takim są dla mnie reportaże, nigdy nie pracowałem na materiale, który jest tak blisko Polski tu i teraz. Wszyscy mają na imię Stanisław, Barbara, Marek, Krzyś. Pierwszy raz mam takie postaci, Karol z Kraśnika mówi do Marcina z Kocka, to już jest dla mnie czymś innym, bo zazwyczaj pracowałem na bohaterach wyjętych z literatury, za którymi stał wielki autor, jak Emma Bovary, którą zresztą bardzo lubię. To było dla mnie bardzo ciekawe, dać aktorce tak ogromny materiał, jak np. w „Pani Bovary”, ułożyć tak partyturę, żeby zrobić coś co nazywałem sobie „projekt-człowiek”, opowiedzieć ją i pokazać na każdym etapie jej dorosłego życia. Mam łatwość w budowaniu spektakli opartych na jednym, głównym bohaterze, od którego odbijają się inni, w „Diable..” to sobie odebrałem, tu jest wielu bohaterów, pojawiają się tylko na chwilę, co samo w sobie jest już wyzwaniem i nieco się z tym męczę.

 

Przemek Bieniek: Jak dobierasz aktorów do ról, jak wybierasz obsadę?

 

Kuba Kowalski: Mówi się, że trafiona obsada to już jest połowa sukcesu. Fajnie jest obsadzać pod włos, żeby to było nieoczywiste, żeby warunki, wygląd, ekspresja aktora, były mocno niekompatybilne z postacią, którą ma zagrać. To jest zawsze ciekawe, aktor musi  wtedy jeszcze bardziej pogrzebać w sobie. Natomiast takie obsadzanie wymaga odwagi i oczywiście nie zawsze ją mam. Przez ostatnie sezony jeździłem po wielu teatrach, prawie co sezon pracowałem w nowym miejscu, wtedy nie bardzo mogę sobie pozwolić na takie ryzykowanie w obsadzie, bo po prostu za mało aktorów znam. Poznaję ich, oglądając w spektaklach, przyjeżdżam zobaczyć jakieś przedstawienie, dostaję płyty z nagraniami, ale tak naprawdę niewiele o nich wiem i nie mam pełnej świadomości ich możliwości, więc obsadzam bardziej konserwatywnie, bardziej wprost, tak jak wydaje mi się bardziej, banalnie mówiąc, wiarygodnie. Ale na przykład w Lublinie jest dużo ciekawiej, bo pracuję tu już po raz drugi, znam tych ludzi, zrobili już ze mną role, więc teraz zaczynam zupełnie inaczej obsadzać. Wiadomo, że nie chciałbym, żeby powtarzali w jakikolwiek sposób to, co już zrobili na przykład w „Pani Bovary”.

 

Przemek Bieniek: Zmieniasz obsadę w trakcie pracy czy Twój pierwszy wybór jest już ostateczny?

 

Kuba Kowalski: Nie, nie zmieniam obsady w trakcie prób, nie podmieniam aktorów. Bardzo szybko zaczyna się proces twórczy, dość szybko odchodzę od stolika, aktorzy próbują, zaczynają myśleć postacią – nie od razu są rezultaty, ale trzeba im wierzyć, ufać, trzeba im dać czas. Często jest tak, że jak ktoś idealnie trafia na pierwszej próbie, to potem szybko się wyczerpuje. A jeśli nie ma nic na początku, brzmi słabo czy wydawałoby się jest źle obsadzony, to potem często okazuje się, że jest to jedna z ciekawszych ról.

 

Oliwia Wawrzyńczuk: Na swój lubelski debiut wybrałeś „Panią Bovary”, co myślisz o wyborze tej powieści z perspektywy czasu?

 

Kuba Kowalski: Robiąc ten spektakl mieliśmy z Julką Holewińską wrażenie, że robimy coś bardzo odważnego, bo będzie to spektakl bardzo klasyczny. Już robiliśmy uwspółcześnioną klasykę. Wydawało nam się to dość infantylne, chcieliśmy wykonać gest odczytania XIX-wiecznej powieści na scenie z ostentacyjnie klasycznym podejściem, chociaż, oczywiście, jest to rodzaj gry z XIX-tym wiekiem, z naszymi wyobrażeniami o tamtych czasach. Zaskoczony byłem tym, że dla wielu lubelskich widzów spektakl okazał się bardzo ostry czy wulgarny, na swój sposób niewygodny. Okazało się, że niektórzy uważają, że powieść została zgwałcona, tak odebrali spektakl, byłem tym bardzo zaskoczony, bo miałem wrażenie, że tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego. Teatr Osterwy ma specyficzną widownię, która się chyba teraz powoli zmienia. Bardzo się jednak cieszę  z „Pani Bovary”, lubię ten spektakl, wiem, że widownia jest zawsze pełna, choć reaguje bardzo różnie. Mnie bardzo urzeka dowcip Flauberta, kładliśmy na to duży nacisk w trakcie pracy, a czasami jest taka widownia, która kompletnie tego dowcipu nie dostrzega. Może nie jest to ich poczucie humoru, albo mają wrażenie, że tytuł „Pani Bovary” zobowiązuje do poważnego podejścia do tematu i przez to nie pozwalają sobie na śmiech. Ostatecznie twórcom nie wolno narzekać na widownię, skoro ludzie przychodzą, to przedstawienie na jakimś planie działa, a co konkretnie urzeka, wzrusza, śmieszy czy skłania do refleksji nie zależy ode mnie, nie mam na to wpływu. Poza tym mam wrażenie, że widownia po pewnym czasie wyselekcjonowała się, przychodzą ci naprawdę zainteresowani. Na początku, pamiętam, byli tacy widzowie, którzy spektakl bardzo odrzucali, komentowali go w trakcie na głos. Jak Daniel Dobosz się rozbierał słychać było: „pederaści!”. Teraz zdarza się to rzadziej, mam wrażenie, że stało się coś takiego, co się dzieje zresztą wszędzie z widownią, w Warszawie też tak jest, że po jakimś czasie, pocztą pantoflową dociera informacja, jaki jest to spektakl i przychodzą widzowie, którzy mniej więcej wiedzą czego oczekiwać. Nie żeby komentarze „pederaści”były złe, jak ktoś się odważa skomentować, to jest dobrze, jest to mocna reakcja. Pewnie najgorzej byłoby, gdyby ludzie masowo zasypiali. Chyba tacy też się zdarzają, niestety.

 

Maja Smyk: Jak już wcześniej powiedziałeś, w „Pani Bovary” jest dużo nagości i dla Lublina najbardziej szokująca była właśnie męska nagość.

 

Kuba Kowalski: Nie tylko dla Lublina. Myślę, że wszędzie męska nagość jest bardziej niewygodna.

 

Maja Smyk: Dlaczego?

 

Kuba Kowalski: Ponieważ kobieca nagość bardzo często jest po prostu ozdobna, kobiece ciało jest traktowane przedmiotowo, a męskie już nie. Jesteśmy o wiele bardziej przyzwyczajeni do kobiecej nagości, dużo łatwiej nam jest ją tolerować. Kiedy jest rozebrany mężczyzna na scenie, a jeszcze bardziej kiedy rozbiera się jako obiekt pożądania, bo tak jest z Leonem wobec Emmy, budzi to niepokój zwłaszcza u mężczyzn, ponieważ mają wrażenie, że są postawieni w sytuacji, w której  mają go pożądać. Jakby ktoś im sugerował, że patrzą na niego kobiecym okiem. A niektóre kobiety mogą mieć problem z tym, że patrząc na nagiego mężczyznę, czerpią z tego przyjemność – a to jest wciąż tabu.

 

Maja Smyk: Czemu miała służyć nagość w „Pani Bovary”?

 

Kuba Kowalski: Scena nagiego Leona była od początku zapisana w scenariuszu, w didaskaliach adaptacji, to było wiadomo od pierwszej próby. Mieliśmy pomysł na nagiego Leona i ubraną Emmę, chcieliśmy zrobić taką scenę, w której napięcie seksualne jest wykrzywione, jest spojrzenia na kochanka jak na obiekt, jak na zabawkę, którą Emma sobie robi z Leona – to napięcie nie znajduje ujścia, Emma odczuwa masochistyczną satysfakcję z braku spełnienia. Tak jest w powieści. Oczywiście nie ma tam dosłownie takiej sceny, nie ma też tego dialogu dokładnie, ale uważam, że ze wszystkich adaptacji, które pisaliśmy z Julką, to „Pani Bovary” jest najwierniejsza autorowi. Flaubert pisze wprost, że Emma zrobiła z Leona swoją kochankę i to ona była mężczyzną, a on był jej zabawką, że go przebierała, obsypywała prezentami, zrobiła z niego swoją maskotkę.

 

Maja Smyk: A nagość Emmy później?

 

Kuba Kowalski: Przez cały spektakl Emma ciągle się przebiera, cały czas się zmienia, wchodzi w różne role kobiece, testuje ich granice. U Flauberta jest bardzo przejmująca sekwencja końcowa, w której Emma umiera. Flaubert pokazuje ją z szokującym naturalizmem, opisuje jej ciało, spazmy, opuchnięcia, wykrzywienia na twarzy, wydzieliny z ust. W powieści zostało to bardzo dokładnie opisane. Chcieliśmy w finale pokazać Emmę już bez kostiumu, tylko jej nieożywione, martwe, brzydkie, niedoskonałe ciało. To nagie ciało raz jest zasłaniane, raz odsłaniane, przenoszone, myte, przebierane, a życie dookoła po prostu toczy się dalej, tak samo banalne jakie było i będzie.

 

Maja Smyk: Wracając do prowokacji, uważasz, że powinna być ona celem czy środkiem przekazu?

 

Kuba Kowalski: Sztuka z założenia powinna prowokować, pytanie w jaki sposób. To kwestia gustu, temperamentu. Ja osobiście wolę, jak ktoś prowokuje intelektualnie, emocjonalnie, a niekoniecznie  atakuje mnie lub budzi mój odruch wymiotny, bo wtedy się zamykam i twórca nic więcej mi już nie powie. Cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć kiedy, w którym momencie, i jak widza ostrzej sprowokować, po to żeby skonfrontować go z tematem, ale go nie stracić, nie zamknąć. Prowokacja jest środkiem przekazu.

Julia Buglińska: Kolejnym spektaklem, który zrobisz w Teatrze Osterwy będzie, wspomniany już wcześniej, „Diabeł i tabliczka czekolady”. Skąd pomysł na inscenizację reportaży Pawła Piotra Reszki?

Kuba Kowalski: Książkę podrzuciła mi Dorota Ignatjew, dyrektorka Teatru Osterwy. Wysyłałem jej różne propozycje tekstów, które chętnie bym zrobił. Ona mi podsunęła tę książkę, ale ja cały czas ją odkładałem, uważałem, że przecież nie będę robił reportaży, że to taki nieteatralny pomysł, przede wszystkim zupełnie nie dla mnie. I w końcu przeczytałem ją w ciągu jednego dnia, pomyślałem, że świetnie byłoby ją zaadaptować. Od razu pomyślałem o formie spektaklu poetyckiego, a nie publicystycznego, skupiającego się na bohaterach, o próbie wykrzesania poezji ze zwyczajnych ludzi ze zwyczajnymi problemami, z całym sztafażem banalnych rekwizytów, z kitlem babci klozetowej i z mopem. O małych ludziach, którzy próbują zawalczyć o siebie, ludziach, którzy nie są glamour, nie są sexi, nie są w mediach, nie mają władzy, nie robią polityki, tylko próbują przeżyć jakoś swoje życie i to wydało mi się ciekawe. Postanowiłem zrobić coś innego, wyrzucić siebie poza strefę komfortu, zdecydowałem się nie robić teraz adaptacji literatury pięknej i podejść inaczej do tekstu, stworzyć taką rozsypaną mozaikę. Przede wszystkim to, co się działo w ciągu zeszłego roku, to co dzieje się w Polsce dzisiaj, w Europie i na świecie jest dla mnie mocno niepokojące, mam wrażenie że nie do końca potrafimy to wszystko nazwać. Do głosu dochodzi populistyczna prawica, a idee lewicowe związane z demokracją liberalną są nagle podważane, Unia Europejska jest nagle jakimś kulawym tworem, przyczyną wszystkich nieszczęść, multikulturowość niebezpieczeństwem, Brexit, Polska głosuje przeciwko Tuskowi, Trump wygrywa w Ameryce. Wydaje mi się, że nadeszły takie czasy, kiedy warto mówić o ludziach, którzy są zmarginalizowani, których prawicowy populizm, często konserwatywny, nie empatyczny, opierający się dla mnie na pustych sloganach, a nie na wartościach, po prostu oszukuje.

 

Julia Buglińska: Czyli jaki jest właściwie cel, dlaczego tworzymy spektakle w Lublinie o Lublinie?

 

Kuba Kowalski: Nie wiem do końca, czy to jest spektakl o Lublinie. Niewątpliwie te reportaże opisują ludzi mieszkających w tym województwie. Ale nie jestem ekspertem w dziedzinie Lubelszczyzny. Myślę, że ludzie o których opowiadamy są wszędzie w Polsce, a że akurat tutaj padają nazwy miejscowości – Kraśnik, Kock, Puławy, czy nazwy dzielnic Lublina, może to być dla widza o tyle ciekawsze. Reszce zresztą bardzo zależało na tym, żeby to nie był spektakl o Lublinie, on pisze o ludziach i zależy mu na uniwersalizmie.

 

Natalia Dziedzic: O co walczysz w Diable, czy mówiąc o mniejszościach mówisz też o sobie?

 

Kuba Kowalski: Myślę, że tak. Mamy na przykład reportaż o dziewicach konsekrowanych, który jest zabawny, ale też szalenie ciekawy. Staramy się tak zrobić tę scenę, żeby nie zrobić karykatury tej bohaterki, nie opowiedzieć o nawiedzonej fanatyczce, która z powodu jakiegoś upośledzenia wybrała tak specyficzną drogę jak dziewictwo konsekrowane, tylko pokazać ją w tym autentycznie, tzn. nie bać się tego, co w niej może być śmieszne, ale też pokazać coś, co może być jej ogromną siłą, niesamowitą determinacją. Zastanawiam się, na ile poruszenie tego tematu dla widowni może być atakiem na symbole religijne, na Kościół. Fajnie by było, tak sobie myślę, żeby widownia do końca nie wiedziała, czy ma się z niej śmiać, czy ją podziwiać. Jest w tej historii coś niesamowitego, to wyrzeczenie się wartości zupełnie podstawowych – życie prywatne, rodzina, relacje z drugim człowiekiem, z partnerem czy partnerką. A te kobiety składają je na ofierze i wybierają Chrystusa, przystojnego mężczyznę z długimi włosami i z brodą, którego całe życie będą chciały dotknąć, ale nigdy nie dotkną. Ja nie jestem wierzący. Jestem gdzieś pomiędzy ateizmem, a byciem agnostykiem, czasem bardziej w jedną stronę, czasem w drugą, ale temat duchowości wydaje mi się szalenie ciekawy. Bardzo staram się, robiąc reportaże, które pokazują różne patologie wewnątrz Kościoła katolickiego, czy sytuacje, które są dotkliwe dla Polaków, gdzie Kościół zachowuje się przemocowo, żeby rezultat nie był za prosty, żeby te postacie nie były zbyt płaskie. Nie chcę, żeby spektakl zmienił się w antyklerykalny pamflet, w prosty atak, bo mam wrażenie, że to w teatrze już zrobiono, że nie jest to potrzebne, nie od tego jest teatr, ja mogę to napisać na Facebooku, czy pójść na ulicę, na demonstrację, co zresztą notorycznie robię, ale niekoniecznie w teatrze, nie mam ochotę marnować czasu na scenie, po to, żeby pokazać głupiego, durnego księdza i nie zrobić jakiejś przewrotki, pokazać w nim czegoś jeszcze.

 

Natalia Dziedzic: W zapowiedzi do spektaklu czytamy: „W kameralnej i demokratycznej przestrzeni, zacierając tradycyjny podział na widownię, scenę i scenografię, próbujemy zrealizować to najbardziej podstawowe, najprostsze, a zarazem najtrudniejsze zadanie: wzbudzić empatię widza, choćby na chwilę postawić go na miejscu postaci. Na ile współodczuwania nas stać? I czy potrafimy na czas trwania spektaklu stworzyć razem, widzowie i aktorzy, otwartą, empatyczną wspólnotę?” Czy tworząc ten spektakl jesteś adwokatem bohaterów reportaży albo, patrząc szerzej, czy starasz się być adwokatem bohaterów wszystkich twoich spektakli?

 

Kuba Kowalski: Tak. <śmiech> Nie zawsze można, niestety są takie postaci, które są w jakiś sposób pomocnicze i faktycznie służą tylko temu, żeby coś wyostrzyć, wtedy trudno być za nimi, ale to zawsze szkoda, więc staramy się z Julką takich nie pisać. Próbujemy bronić postaci. Bronić w rozumieniu pokazać jak najpełniej. Nie bronić, żeby udowadniać, że wszyscy w środku są szlachetni, bo nie są, ale bronić ich racji. To jest bardzo ważne w tych reportażach, bo bohaterowie pojawiają się  w krótkich scenach, jest ograniczona ilość materiału, żeby te postaci pokazać. Za każdym razem są to szybkie, ostre pociągnięcia pędzlem. Bardzo łatwo jest zrobić potwora, jakiegoś skrajnego chama i ignoranta. Jak pracowaliśmy nad pielęgniarkami z reportażu o domu opieki społecznej dla osób niepełnosprawnych, chcieliśmy pokazać je jak najpełniej, tzn. nie wyzbywać się tego, co u tych kobiet może być czasami brutalnością i chamstwem, ale może to chamstwo i ta brutalność wynikają z jakiegoś poczucia niedocenienia swojej pracy, przepracowania, braku cierpliwości. Nie popadać w łatwość, tego właśnie uczył mnie Krystian Lupa. Często powtarzał, żeby nie popadać w łatwość budowania potworów na scenie. Aktorzy mają często taką przypadłość, że chcą bronić postaci, bo chcą być lubiani przez widownię. Często popełniają ten błąd, że chcą za wszelką cenę grać dobre i szlachetne postaci, wyzbyte negatywnych cech, co powoduje, że widz ich kompletnie nie lubi, bo widz nigdy nie idzie za postaciami, które są pokazane cukierkowo, tylko pójdzie właśnie za tymi, którzy coś zniszczą, zepsują, są pęknięci. Z drugiej strony aktorzy często popadają w inną skrajność, mówią sobie: „Zróbmy to ostro. Nie cackajmy się!”, i popadają w łatwość budowania potworów. To w gruncie rzeczy jest bardzo proste, ale wtedy jest płytko.

 

Natalia Dziedzic: Pamiętasz postać, której broniłeś najbardziej zażarcie? Którą za wszelką cenę chciałeś pokazać?

 

Kuba Kowalski: Myślę, że wszystkie… zawsze. Większość postaci, z których jestem niezadowolony, to właśnie te, które zostały nie obronione do końca, zostały uproszczone, pokazane zbyt płasko, za dużym skrótem. To jest trudne zwłaszcza przy reportażach. Walczymy.

Sponsorzy/patroni